Tabla'n'bass

Zgodnie z tym, co obiecałem w ostatnim numerze TP, pora wynieść się ze studiów nagraniowych mieszczących się w Bristolu. Jednak "przelot" z Bristolu do Londynu, wbrew pozorom potrwa trochę dłużej, bowiem nastąpi kilka międzylądowań w dużo bardziej egzotycznych miejscach. Podróż ufundował Talvin Singh.

Talvin urodził się w Wielkiej Brytanii, w rodzinie emigrantów z Pendżabu. Jako Brytyjczyk hinduskiego pochodzenia miał od dzieciństwa styczność z obydwiema kulturami, bowiem jego rodzice kultywowali swoje wschodnie korzenie (i nie chodzi o to, że hodowali w ogrodzie żeń-szeń czy inne zielsko). Już w wieku pięciu lat rozpoczął naukę gry na tabli, a klasyczne wykształcenie muzyczne (chodzi o klasyczną muzykę hinduską) zdobył w Indiach, gdzie wysłali go rodzice gdy ukończył szesnaście lat. Nie przeszkadzało mu to jednak w fascynacji punk rockiem, a później breakdance i electro. Tak więc te dwa odmienne muzyczne światy istniały dla niego równolegle, co niewątpliwie wpłynęło na styl gry Talvina i jego postrzeganie muzyki. Do tego dochodzi fakt, że do końca nie czuje się on ani Hindusem, ani Brytyjczykiem. "W Indiach nie miało znaczenia jak dobrze umiałem grać na tabli. Dla nich byłem Brytyjczykiem, a nie Hindusem i nigdy mnie nie zaakceptowali. A gdy wróciłem do Londynu, też nie uznano mnie za "tubylca". Dlatego moja muzyka jest tak płynna, jest jak morze czy ocean. Stąd tyle w niej ambientu, dźwiękowych tekstur". Zanim jeszcze powstał "hinduski drum'n'bass" Singha, zaraz po powrocie z Indii był on skłonny zająć się na poważnie karierą filharmonika. Gdy jednak brytyjscy Hindusi, zajmujący się klasyczną muzyką indyjską potraktowali go z góry, jako punka który śmie kwestionować ich autorytet, zajął się bardziej rozrywkowymi formami muzycznej ekspresji.

Swoje pierwsze nagrania firmował nazwą Drum & Space, tworząc muzykę inspirowaną drum'n'bassem. Pod patronatem londyńskiego klubu Blue Note założył w 1995 roku klub i kolektyw Anokha, gdzie obok hinduskich kapel punkowych występowali drum'n'bassowi DJ-e. Kompilację nagrań wykonawców związanych z klubem - w tym kilka kompozycji Singha wydała wytwórnia Island. Rosnąca popularność azjatyckich brzmień i samego artysty spowodowała, że współpracował z różnymi innymi wykonawcami, jak Dub Syndicate, Courtney Pine, Cleveland Watkiss, czy Bim Sherman. Grał trasy z Davidem Bowie i Björk, robił remiksy dla Madonny, grał na tabli w numerach Massive Attack, Sun Ra, Future Sound of London, Siouxsie & the Banshees oraz the Indigo Girls.

Nowoczesność i plemienność

Jak widać, Talvin Singh nie próżnował w ciągu ostatnich kilkunastu lat. Miał jednak czas na wypracowanie własnej stylistyki, wynikającej z przetrawienia różnorodnych doświadczeń. Płynnie łączącej kultury, tradycje i języki. Zarówno nowoczesna muzyka klubowa, jazz, jak i ludowe motywy indyjskie były dla niego równie naturalną pożywką: "tworzę muzykę od dwunastu lat i moje granie nie zmieniło się w tym czasie, jest to mój własny styl, a nie sztuczne połączenie dwóch kultur (...). Nie jest to coś w stylu chińskiej potrawy smażonej na woku ze składników pochodzących z całego świata. Chodzi o wynajdywanie podobieństw, tego, co do siebie pasuje, co zawiera wzajemne relacje". "Elementy hinduskie w moich nagraniach to nie jest kwestia używania brzmień sitaru czy tabli, chodzi o podejście do muzyki. Zrobiłem na przykład numer w którym nie ma żadnych indyjskich instrumentów, ale zrobiłem go w sposób charakterystyczny dla hinduskiej czy japońskiej muzyki - zanim zacznę nagrywać, tworzę sobie w głowie coś w rodzaju wideo - obraz moich emocji. Tworzę utwór we własnej wyobraźni przez jakieś cztery miesiące, ale kiedy wreszcie zabieram się do pracy, posuwa się ona bardzo szybko".

Talvin, oprócz charakterystycznej stylistyki, opracował też własną technikę komponowania i grania. Metoda pracy opiera się na systemie "tablatronic" - jak nazywa on swój "wynalazek". Programuje sekwencje na automacie perkusyjnym Rolanda i improwizuje do tego podkładu na tabli. Przy czym nie gra na niej w klasyczny sposób - na siedząco, ale stoi, nogami obsługując elektroniczne efekty. "To z pewnością jakiś postęp w sposobie używania mojego instrumentu, zresztą i tak jest on całkiem nowoczesny, ma tylko jakieś 300 lat". Tabla, automat, laptop i mikser to zestaw dość niecodzienny, zwłaszcza dla hinduskich purystów. Jednak sprawdza się w praktyce. Najlepiej słychać to na dopracowywanym do perfekcji, tworzonym przez trzy lata albumie z perkusyjnymi loopami "Abra-ca-tabla". Choć jest to płyta przygotowana z myślą o samplingu, to duża jej część nadaje się po prostu do słuchania! Trudno bowiem wyobrazić sobie, aby sekwencje grane przez Singha można było jeszcze czymś wzbogacić.

O.K.

Mając za sobą spory bagaż doświadczeń Talvin przystąpił do realizacji w pełni autorskiego albumu. Stworzenie "O.K." zajęło mu ponad dziewięć miesięcy, jednak praca w studiu stanowiła - zgodnie z tym, jak opisywał własną metodę tworzenia - jedynie ułamek tego okresu. Droga od pomysłu do jego realizacji była często dosyć odległa i to bardzo dosłownie. Tworzenie otwierającego płytę utworu "Traveller" zaczęło się od nagrania talerza (bynajmniej nie chodzi o zastawę kuchenną) na którym Talvin wybija specyficzny rytm. Do tego dodano kilka akordów, głos Clevelanda Watkissa i partię fletu, zagraną przez klasycznie wykształconego instrumentalistę.

Ten dosyć kameralny zestaw Talvin postanowił uzupełnić sekcją smyczkową. Z napisaną przez siebie aranżacją udał się do Bombaju, by tam przełożyć na dźwięki twór swojej wyobraźni. Filmy i tworzona do nich muzyka, powstające w Bombaju cieszą się kultowym wręcz poważaniem, są jednym z niewielu elementów jednoczących Hindusów niezależnie od pochodzenia i statusu społecznego. Na miejscu okazało się jednak, że legendarna atmosfera Bollywood, zdążyła się ulotnić. Nowoczesne techniki nagraniowe spowodowały, że nikt już nie nagrywa tam kilkudziesięcioosobowych orkiestr, zastępując je wielokrotnym nakładaniem partii granych przez kilkuosobowe składy. "Czar prysł", stwierdził TS i udał się do Madrasu, gdzie zwerbował 26 muzyków i stworzył z nich jednorazową orkiestrę smyczkową, którą nazwał "The Madras Symphony Arkestra". Członkowie "arkiestry", choć co do jednego byli Hindusami, stosowali zachodnią technikę gry na swoich instrumentach, co było dla Talvina dodatkowym plusem, pozwalającym jeszcze bardziej zbliżyć do siebie dźwięki dwóch cywilizacji. Pomysł z zebraniem grupy muzyków nie znających się wcześniej w jeden zespół powtórzył kilka miesięcy później, tym razem w Bombaju.Wówczas było to dwanaście hinduskich wokalistek, z których sformował chór śpiewający w "Soni". Jednak, zanim powrócił do Indii, znalazł się najpierw w Nowym Jorku. Tam bowiem mieszka Bill Laswell. Jego dubowy bas stał się bazą, na której później znalazły się hinduskie elementy. Przy okazji, "Soni" to jedyne nagranie na "O.K.", które nie jest w całości autorstwa Singha, ponieważ oparł je na ludowym pakistańskim motywie. Kobiecy śpiew w tytułowym "O.K." ma już odmienne pochodzenie. Tym razem Talvin sięgnął po muzykę japońską, a konkretnie pochodzącą z Okinawy: "Muzyki z tego regionu słucham od lat. To praktycznie jedyna ludowa muzyka japońska jaką znam. Styl grany na Okinawie jest dość dziwny. Momentami wręcz popowy, ale bardzo przypomina też muzykę z południowych Indii, dlatego postanowiłem zrobić ten numer". Przygotował go w całości w Londynie, na Okinawę udał się aby dograć głosy. Tym razem obyło się bez poszukiwania różnych wokalistek i kompletowania z nich chórku. W "O.K." zaśpiewały cztery młode Japonki, na co dzień tworzące grupę wokalną Nenes. Tutaj trzeba stwierdzić, że dbałość o szczegóły i wiążące się z tym podróże Singha dla wielu słuchaczy nie mają znaczenia. Okazało się bowiem, że Nenes są często mylone z hinduskim chórem śpiewającym w "Soni"! To pewnie tak, jakby dać Anglikowi do posłuchania którąś z naszych młodych "topowych" wokalistek i chórek rumuńskich wieśniaczek...

Oprócz wspomnianych miejsc Talvin udał się jeszcze do Mumbai, Kerali czy Chennai (gdziekolwiek to jest...) w poszukiwaniu nastrojów, inspiracji i muzyków. Liczba tych ostatnich, wspierających Singha na "O.K." jest pokaźna. Oprócz wymienionych już osób pojawiają się na albumie także trębacz Byron Wallen, gitarzysta Aziz Abraham, twórca muzyki filmowej Ilaiyaraaja, aktor Ajay Naidu, wokalista Shankar Mahadevan, kilkoro młodych hinduskich instrumentalistów i mistrz gry na sarangi - Ustad Sultan Khan. Skłonienie tego ostatniego do zagrania w kilku utworach na "O.K." było chyba najtrudniejszym zadaniem podczas powstawania albumu. Khan nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego Singh porzucił klasyczną muzykę hinduską dla jakichś "wygłupów". Ale udało się: "Przygotowałem dla niego numery w których mógł naprawdę coś powiedzieć swoim graniem. On wyczuł w nich wolną przestrzeń, przeznaczoną specjalnie dla niego. To prawdziwa sztuka zrozumieć muzyka i pozwolić mu znaleźć się w nagraniu. Myślę, że obecnie ludzie tak głęboko zakopali się w nowoczesnej technologii, że kwestie tego typu zupełnie ich nie interesują".

Słodki dźwięk

Jednak także w przypadku "O.K." technologii i elektroniki nie udało się pominąć. Zresztą Talvin nie widzi w tym żadnego przeciwieństwa: "Technika nie jest domeną Zachodu, to nasza wspólna kultura. W końcu my Hindusi, wynaleźliśmy zero, bez którego nic nie byłoby możliwe". Gdy TS miał już zarejestrowany podczas swoich podróży materiał, całość została zmiksowana w londyńskim studiu The Strongroom, które Talvin wybrał głównie ze względu na... wystrój wnętrz. Malowidła pokrywające ściany studyjnych pomieszczeń uznał za znakomitą inspirację. "Panuje tam doskonały klimat. Nie potrafię pracować w studiach, które są czarno-białe. Czuję się tam zupełnie wyzbyty energii. A prace Jamie Reida w Strongroom powodują, że można odlecieć tylko patrząc na ściany!" Podobną opinię o tym londyńskim studiu mają The Chemical Brothers, Orbital, The Prodigy i... Spice Girls. Oczywiście w grę wchodziło również wyposażenie, a Strongroom jest jednym z największych studiów nagraniowych w Anglii - to praktycznie pięć niezależnych studiów w jednym budynku. Talvin nie uznaje np. stołów mikserskich SSL, preferując miksery Neve, które w jego mniemaniu brzmią bardziej ciepło, czy - jak mówi - "słodko". Głębokie, ciepłe brzmienie to oczko w głowie muzyka, który unika klinicznie czystego brzmienia. Nowoczesne, lecz sucho brzmiące nagrania porównuje do muzyki z PlayStation. Choć jego płytę trudno uznać za efekt flirtowania z lo-fi, to jednak w celu uzyskania "słodkiego" brzmienia korzysta z modnych obecnie, wiekowych metod. Przykładowo partie grane na cyfrowych syntezatorach nie trafiały bezpośrednio do stołu mikserskiego, ale były nagrywane mikrofonem z głośników. Jest faktem, że choćby przy nagrywaniu perkusji mikrofon zbiera nie tylko sam dźwięk instrumentów, ale też ruch powietrza, przestrzeń, krótko mówiąc - ciśnienie akustyczne. A Talvin chciał, aby na "O.K." dźwięk "pchał powietrze". O tym jak istotne było to dla niego, świadczy fakt, że realizatora nagrań - Tristina Norwella wybrał właśnie ze względu na jego znajomość odpowiedniego ustawiania mikrofonów. Głównym zadaniem Norwella było jednak spowodowanie, by album brzmiał jak jedna całość. Różni artyści i wielość lokacji w których poszczególne partie były nagrywane, powodowały, że kolejne nagrania nie zawsze pasowały do pozostałych. Talvin zdawał sobie z tego sprawę i w trakcie realizacji czuł, że poszczególne nagrania sprawiają wrażenie zlepku różnych pomysłów, nie tworzą płynnych przejść. "Wydaje mi się, że zbyt wiele albumów wydawanych obecnie, nie ma jakiegoś elementu jednoczącego poszczególne nagrania, nie stanowią one zwartej całości". Ostatecznie jednak praca w Strongroom nad finalną obróbką całości dała w efekcie różnorodny, jednak spójny album.

Wracając do "technologii słodkiego dźwięku", Talvin przepuszcza przez lampowy kompresor Drawmera wszystko, niezależnie od tego, czy ma być poddane kompresji, czy też nie, stosując go jako "ocieplacz". Inna sprawa, że efekty używane przy realizacji miały za zadanie poprawienie, uwypuklenie brzmień, a nie ich zniekształcanie. Instrumenty są rozpoznawalne i brzmią czysto, czego o wielu produkcjach drum'n'bassowych powiedzieć się nie da. Jeżeli już Talvin bawił się w lo-fi to używał do tego celu innego kompresora - DBX 166A.

Elektronika w muzyce Singha jest wyraźnie obecna, ale nie przywiązuje on do niej tak dużej wagi, jak do akustycznych brzmień. Choć korzysta z wielu cyfrowych instrumentów, to używa ich bardzo wybiórczo. Dany syntezator czy sampler stosuje tylko w ograniczonym zakresie. I tak syntezatory Access Virus i Roland Super JV-1080 wykorzystuje dla kilku brzmień, ARP Odyssey ze względu na mocny dźwięk, z modułu E-mu Orbit Dance Planet wysamplował tylko kilka brzmień perkusyjnych ("E-mu brzmi zbyt klinicznie i dziwacznie"). Przez procesor efektów Eventide H3000 przepuszcza głównie linie tabli, a z Kurzweila K2000 używa tylko tzw. "pady". Sampluje głównie przy użyciu Akai S3200XL, ale do niskich dźwięków używa innego samplera - E-mu e6400. Natomiast Korga Trinity stosuje ze względu na... dobrze wyważone klawisze. Używanie zaawansowanego instrumentu o równowartości taniego samochodu jako klawiatury MIDI, przy pomocy której Talvin wstukuje jedynie partie perkusji z samplowanych brzmień raczej nie rozbawi tych z Was, których nie stać nawet na względnie tani syntezator.

Cóż, Talvin Singh zapracował na swoją pozycję i chciał wydać album dokładnie taki, jak sobie wymarzył. Robił więc, co uważa za stosowne. A czy było warto zjeździć pół świata i poświęcić prawie rok czasu na stworzenie "O.K."? Wystarczy posłuchać.

Marcin Bogacz

Cytaty pochodzą z "The Mix" i "Connected Magazine".

Copyright bogacz.pl